sobota, 29 marca 2014

O lekarzu, który pacjentów zarażał

Wpis na okoliczność Międzynarodowego Dnia Teatru


Zdjęcie z albumu Zofii Izdebskiej (z.domu Kulczyckiej), na odwrocie podpis "Krzysia Tyralska"




Istnieją ludzie zarażeni teatrem.
Zarazek gnieździ się przeważnie w części zakulisowej, w ciasnych, źle wietrzonych i nagrzanych od lamp garderobach aktorskich, w krętych i wąskich przejściach na scenę, w zakurzonych kotarach i resztkach starych dekoracji. Pojedyncze bakterie fruwają jednak i po widowni, najlepsza wentylacja nic nie pomaga cóż dopiero mówić o wentylacji w większości naszych teatrów.
Mniej odpornym organizmom wystarczy raz połknąć teatralnego bakcyla, aby ulec chorobie, i to najczęściej nieuleczalnej. Człowiek, który zaraził się teatrem, jeżeli czuje w sobie powołanie aktorskie, literackie, malarskie zostaje aktorem, pisze dla sceny lub packa dekoracje. Jeżeli żadnego z tych powołań nie czuje albo jeśli co gorsza jego powołanie nie ma pokrycia w talencie człowiek, który zaraził się teatrem, przynajmniej żeni się z aktorką albo w wypadku ostatecznym decyduje się zostać dyrektorem. Wszystko po to, żeby siedem razy dziennie klnąc i psiocząc na nerwowe, gorączkowe, naszpikowane znacznie gęściej upadkami niż wzlotami życie teatralne, równocześnie nurzać się w tej jedynej atmosferze, w której zarażony może oddychać pełną piersią, bez której w Jastarni mu duszno i na Kasprowym brak powietrza.
Infekcji teatralnej podlegają ludzie bez względu na płeć, wiek, wykształcenie i zawód. Chciałbym dla ilustracji tego twierdzenia przypomnieć pewien głośny w swoim czasie wypadek z dość zamierzchłej epoki.
Dyrektor starej budy „Qui-pro-quó", Seweryn Majde, był człowiekiem nieuleczalnie chorym „na teatr", entuzjastą, maniakiem, fantastą. Finansista-fantasta to, zdawałoby się, raczej rzadkość, ale w teatrze nie takie rzeczy się widywało. Niezachwiana wiara w teatr dyrektora Majdego i jego podbudowany entuzjazmem talent do zaciągania pożyczek pozwalały świetnemu satyryczno-literackiemu teatrzykowi jako tako prosperować. Bo po okresie prosperity, wtedy, w latach trzydziestych, w pełnym rozkwicie kryzysu — młodzi, którzy już nie wiedzą, co to znaczy, niech zapytają rodziców — teatr był instytucją dość słabą i chorowitą, cierpiącą na zanik ciałek na widowni i wskutek tego kulejącą finansowo na obie nogi. Wreszcie pewnego dnia, a ściślej ostatniego dnia pewnego miesiąca, przed kasą „Qui-pro-quo" pojawił się komornik — młodzi, którzy już nie wiedzą, co to znaczy, niech zapytają rodziców — aby zabrać wpływ z biletów na pokrycie zaległego podatku magistrackiego. Dyrektor Majde rozwinął swój cały kunszt: z głębokim przejęciem roztoczył przed komornikiem straszliwą wizję niedalekiej chwili, kiedy tak utalentowani artyści, jak Dymsza, Ordonówna, Zimińska, Górska i inni, pójdą żebrać pod kościół, bo innego wyjścia nie będzie, na jutrzejszą wypłatę ich gaż dyrekcji i tak już nie wystarcza. Skończyło się tym, że wzruszony do łez urzędnik nie tylko nic tknął kasy, ale jeszcze wyjął z "kieszeni i pożyczył Majdemu na wypłatę gaż aktorskich podjętą tego dnia chudą magistracką pensję. Cóż, okazało się, że i komornicy chorują na teatr.
Jerzy Jurandot , wstęp do zbioru Gozdawa i Stępień ”Przez dziurkę w kurtynie”, Warszawa 1957


Chorują na teatr także lekarze. I jest to o tyle niebezpieczne, że chorobę tą lekarze przenoszą, również celowo, na swoich pacjentów, nic a nic nie robiąc sobie z zasad etyki zawodowej.
A może działając właśnie zgodnie z nią? Gdyż lekarze traktują teatr także jako lekarstwo na różne bolączki ciała i duszy swoich pacjentów lub szczepionki przeciwko zarazkom alkoholizmu, depresji, agresji czy innych chorób. Tak przynajmniej, również w sposób profilaktyczny, traktował zajęcia zespołu teatralnego Zygmunt Izdebski, który był takim właśnie lekarzem zarażonym. Jak opowiadają świadkowie rozsiewał zarazki nawet w gabinecie (według wspomnień Jana Myrcika nabór do grupy teatralnej przeprowadzał podczas wizyt pacjentów).



Kiedy sam uległ zarażeniu nie jest jasne. Legenda rodzinna głosi, że gdy ukończył gimnazjum zebrało się konsylium rodzinne, by wybić ledwie co pełnoletniemu Zygmuntowi spełnienie szalonych planów o karierze scenicznej. W ten sposób polska scena zawodowa straciła kolejnego artystę, natomiast ruch amatorski zyskał niestrudzonego animatora. Gdyż osobnik zarażony nie podlega wyleczeniu, choroba może jedynie przyczaić się, przycichnąć, żeby nawrócić w sprzyjających okolicznościach i (jak to celnie opisał Jurandot) w różnej formie. I tak właśnie było z Zygmuntem.

Dziadek prowadził teatr z przerwą, w dwóch okresach - na przełomie lat 40- i 50-tych, oraz w latach 60-tych. Był zarówno reżyserem jak i aktorem. W zespole występowali młodsi i starsi mieszkańcy Koszęcina: Helena Kulczycka, Hubert Kotara i jego żona Elżbieta (zd. Rajtor), Irena Janeczek (Schiewe), Urszula Wieczorek, Eleonora i Jan Krychowie, Jan Myrcik i Aniela Grabolus (Myrcik), rusycystka Maria Zając (Koza), nauczycielka Augustyna Famułowa, jej mąż i ich syn Karol, pan Walisko, pan Walutek, pani Laskowa instruktorka z domu kultury, Adolf Samek, Jerzy Poloczek, Jan Ulfik (syn Abstynenta), Paweł Kowalik i inni. Żona doktora, Zofia Izdebska, która była w tym drugim okresie kierownikiem domu kultury, nie kochała sceny, ale brała udział w przedstawieniach pełniąc cenną funkcję suflera, inspicjenta i organizatora tego przedsięwzięcia..
Zofia Izdebska pomaga jednemu z aktorów w zakładaniu kostiumu

 

Repertuar zespołu był bardzo zróżnicowany. Można w nim znaleźć takie utwory sceniczne, jak: Odprawa posłów greckich Kochanowskiego, Wesele Wyspiańskiego, Rewizor Gogola, Dom otwarty Bałuckiego, Hiszpańska mucha J.L. Astora (te wymienia J.Myrcik w swoich opracowaniach), Grube ryby Bałuckiego, Powódź i Matka Szaniawskiego (być może Dwa teatry), Ostry dyżur Lutowskiego, Balladyna Słowackiego. Oraz między innymi wiązankę o historii teatru polskiego (od jego początków), do którego słowo wiązane przygotowała i wygłosiła Ewa Izdebska, wówczas studentka polonistyki. Były też z pewnością różne okolicznościowe prezentacje świąteczne i rocznicowe, jak to w tamtych czasach bywało.

Wystawiali również na pewno sztukę Michała Bałuckiego "Teatr Amatorski. Krotochwila w 2 aktach", której 5 kartek scenopisu znalazłam wśród Dziadkowych papierów.  


Kostiumy grupa wypożyczała w teatrach zawodowych, były szyte przez członków zespołu lub wyciągane z szaf i kufrów mieszkańców. Dekoracje przygotowywali sami członkowie zespołu, z tradycyjną pomocą innych koszęcinian. Scena teatralna z garderobami, kurtyną i kulisami mieściła się przy sali gimnastycznej („starej” sali przy szkole, w tej części obecnie jest mieszkanie). To tutaj odbywały się próby i występy sceniczne. Później i próby i występy przeniosły się do nowowybudowanego domu kultury. Grupa jeździła często (samochodem ciężarowym, aktorzy siedzieli na pace wśród dekoracji) na występy gościnne (tak jak często przyjmowano grupy i profesjonalne i amatorskie na deskach koszęcińskiej sceny). Występowała również podczas różnych okolicznościowych spotkań mieszkańców.

Zespół działał w ramach domu kultury. Koszty dekoracji, kostiumów czy dojazdów pokrywane były ze środków instytucji. Zespół dawał także biletowane przedstawienia, z których zyski przeznaczane były na działalność grupy. Działalność teatru (jak i wielu innych organizacji) wspierała bardzo Gminna Spółdzielnia  "Samopomoc Chłopska".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz